+6
ginger 10 lipca 2016 01:48
Zapragnęłam odbyć tę podróż jeszcze raz, stąd pierwsza próba napisania relacji.
Plan mojej majowej eskapady wygląda następująco: 11.05 wieczorem Lux Express ze stolicy do Wilna, stamtąd Eurolines do Mińska, dalej Belavia do Ałmaty. W Kazachstanie jestem zaledwie przejazdem, poza szybką wycieczką do Turkistanu. To niewielkie miasto oddalone 17 godzin pociągiem od Ałmaty (kupiejnyj, 4800 T) mieści w sobie XIV-wieczny grobowiec, cel pielgrzymek i przepiękną budowlę uchodzącą za inspirację architektoniczną dla świątyń Samarkandy. To niezwykła mieszanka cegły, gliny, ozdobnej ceramiki i gorącego, mocno niebieskiego nieba. Do pociągu podekscytowana wsiadam około 16, w dusznym przedziale pozostałe trzy kuszetki są wolne, układam się wygodnie. Przede mną kilka godzin widoków i cała noc błogiego snu. Rano, około 10 pociąg przybywa na stację – targ. Królują tu starannie poukładane w wiaderkach wypolerowane czerwone jabłka, dalej lepioszki, ciastka i inne owoce. Tłum, gwar, bogactwo wzorzystych chust na głowach przekupek. Kręcę się chwilę, ale wzbudzam duże zainteresowanie więc udaję się w kierunku postoju marszrutek. Za kilka tenge dojeżdżam do centrum, tam na jednym z trzech dworców kupuję bilet na autobus (2500T) do Biszkeku na wieczór (właściwie do Qorday, dalej do granicy taxi za 100T, i jeszcze raz taxi do Biszkeku, 200som), zostawiam plecak w kasie i pędzę oglądać mauzoleum. Jakieś 2 km pieszo i oto jest, choć nigdy nieukończony to dumny grobowiec Ahmeda Chodży Jesewi. Dla mnie namiastka boskich budowli Samarkandy, piękny przykład charakterystycznej architektury islamu, perełka kultury Kazachstanu.


P1000138.JPG



P1000159.JPG



P1000164(1).JPG



P1000119.JPG





Zachwycona widokiem kręcę się po okolicy przez kilka godzin, za 500T można wejść do wewnątrz jednak za drzwiami kryje się głównie rozczarowanie: wnętrze jest ubogie, objaśnienia wyłącznie w lokalnych językach. Pomimo upału robię się głodna i kieruję do miasta. Po drodze dwóch młodzieńców zaprasza mnie na wesele, które się właśnie rozpoczyna, na co ochoczo przystaję. Jedziemy do lokalnej knajpy, wśród nielicznej grupy gości sama młodzież. Na pytanie o rodziców i pozostałą rodzinę słyszę zdziwienie, przecież są w domu, to jest impreza dla młodych. Muzyka jest nieznośna, straszliwe łubu dubu rodem z warszawskich klubów. W zamian mam przyjemność siedzieć naprzeciw przekięknych dziewcząt z Uzbekistanu, które wpatrują się we mnie z tak samo nieskrywanym zainteresowaniem z jakim i ja wpatruję się w nie. Zamieniamy kilka słów choć, jak to w warszawskim klubie, rozmawiać się nie da (nie da się też specjalnie rozmawiać po rosyjsku z zasobem 15 słów). Jest za to mnóstwo przemówień, nie krótkie toasty, lecz całe historie, śmiechy, opowieści, wzruszenia. Rozumiałam z nich jedynie emocje więc nie opowiem o czym mówiono. Jedno z przemówień jak ślepej kurze ziarno trafiło się i mnie. Trochę po rosyjsku, trochę po polsku, gestem i intencją życzenia udało się złożyć. Następnie tańce. Otóż tańce odbywają się w dwóch równoległych rzędach. On z jednej, ona z drugiej, naprzeciw siebie, kontakt wyłącznie wzrokowy. Panowie trochę jak koguty, trochę jak małpy, panie mocno wstrzemięźliwe i z klasą. Jest piwo, wódka leje się szerokim strumieniem. Na stołach ryba, samsy, pyszna zupa z kolendrą i inne przysmaki.


P1000256.JPG



Zabawa trwa, robi się późno, czas uciekać. Pantofelek (całkiem konkretny trep) nie chce spaść więc ze spokojnym sercem żegnam się grzecznie i udaję na dworzec. Do Qorday dojeżdżamy koło 3, jako że jest noc kierowca prosi jednego z wysiadających pasażerów by się mną zaopiekował. Ten bardzo miły człowiek próbuje płacić za moje taksówki – przecież jestem gościem. Gość. Nieważne, że gospodarz zarabia grosze, żyje skromnie, wręcz prymitywnie. Gościnność jako nieodzowny element kultury muzułmańskiej będzie towarzyszył mi w całej tej podróży i nigdy nie przestanie zadziwiać. Na dworcu w Biszkeku jemy jeszcze wspólne śniadanie, on kieruje się do Dżalalabadu, ja do Karakol. Do Karakol? Mieszka tam jego ciotka a przecież to niedaleko Dżalalabadu, dostaję więc zaproszenie do ciotki. Mam świadomość, że w Kirgistanie są dwa miejsca o podobnej nazwie: Karakol (na jeziorem Issyk Kul) i Kara-Köl na drodze do Dżalalabadu i Osh czyli w drugim końcu kraju. Z przykrością odmawiam.

Do Karakol docieram marszrutką (350 som). Okazuje się ono całkiem przyjemnym, nieco ospałym miasteczkiem, ze wszechstron otoczonym białymi szczytami. W centralnej części sporo sklepów i bazar, nieco dalej natykam się na urocze domki z okiennicami.


P1000315.JPG



Jest środek dnia, za mną cztery noce spędzone w rozmaitych środkach transportu. Udaję się do znalezionego w przewodniku Yak Tours, który może zaoferować nędzny, extra brudny za to tani pokoik (300 som). Rano okaże się, że przecież 350. Whatever. Valentin, gospodarz, namawia mnie na trek do jego hostelu i gorących źródeł w dolinie Altyn Arashan (to zaledwie kilka godzin marszu), ale ja mam wielką chęć na pętlę Dolina Karakol – jezioro Ala Kol – Dolina Altyn Arashan (3-dniowy trek). Jeszcze nie ma sezonu, na przełęczy zalega śnieg, za wcześnie na tę trasę. Pomyślę jeszcze. Idę się rozejrzeć po mieście. W kafejce interenetowej trafiam na przedwodnika. Szedł tą trasą dwa dni temu, nie jest łatwo, ale da się. Wzbiera we mnie nadzieja i ta charakterystyczna ekscytacja. Nazajutrz wyruszam w poszukiwaniu marszrutki 101 (20 som), która mnie dowiezie pod bramy parku narodowego. Po drodze kobiety zapytują czy się nie boję wilków. Jeszcze nie, ale widzę, że jestem na najlepszej drodze. U bram parku moje silne postanowienie, że skłamię żem volontjor by uniknąć opłaty za wstęp ulega miękkiemu sumieniu i spełza na utargowanych 50 somach zniżki (cena dla turysty to 250 som). Jeden z panów postanawia mnie odprowadzić i mimo, że oddech gorzelniany, nalega by ponieść mój plecak. Wysłuchawszy narzekań na żonę i pochwały pięknej przyrody oddalam się własnym, cichym szlakiem. Wyznacza go droga, która się czasem rozgałęzia, trzeba wiedzieć gdzie nie skręcić. Maszeruję wiele godzin nie wiedząc czy zmierzam we właściwą stronę. Jest pięknie, całkiem ciepło, momentami pada, ale kryjówek dostatek. Las się kończy i odsłania najbardziej urokliwą część doliny. Cudo. Dziewiczo, dziko i nieskazitelnie. Bajeczny krajobraz zabiera dech. Niewiarygodne, że to bogactwo należy dziś do mnie. Wiem, że nikogo już tu nie spotkam, na całym szlaku jestem jedna.


P1000400(2).JPG



P1000383bis.jpg



P1000415(1).JPG



Mówię do siebie głośno, śpiewam, spod nóg czmychają futrzaste zwierzęta, czas mija, nie wiadomo kiedy opadam z sił. Za chwilę mostek a za nim las i ostatnie na dziś podejście. Wśród gąszczu ścieżek próbuję odszukać tę właściwą, mam wrażenie, że zima pochłonęła większość skalnych kopczyków, które miały tu przecież wskazywać drogę. Po wielu próbach (i błędach) odnajduję waską ścieżynę. Zmęczenie spowalnia krok, stąpam ociężale, moje dwanaście kilo na plecach waży pewnie jakieś pięćdziesiąt. Po około dwóch godzinach mozolnej wspinaczki docieram do obozowiska na wysokości 3000 mnpm. Drewniane zadaszenie, kilka miejsc na ognisko. Szukam potencjału na pokój z widokiem. Pod gigantycznym świerkiem rozbijam namiot, jedzenie zawieszam na gałęzi drzewa w okolicy. Zmierzcha. Sama w tym wielkim lesie, otoczona potężnymi skałami, oddalona o wiele godzin marszu od najbliższych zabudowań - ogarnia mnie niesamowita ekscytacja. Delektuję się pięknem tej chwili, samotnej, pełnej wrażeń nocy gdzieś w górach Kirgistanu.


P1000416.JPG



Wyraźny chłód poranka nie daje spać, jestem zbyt podeksytowana by jeść. Pakuję więc rzeczy, namiot osuszam po nocnej burzy i ruszam w dalszą drogę. Przede mną wspinaczka nad zamarznięte jeszcze jezioro Ala Kol. Zanim tam dotrę, wiatr rozgoni pochmurny poranek. Tymczasem, wszelką roślinność zostawiam za sobą, wokół skały pną się stromo, wśród nich ostrzegawcze gwizdy świstaków przerywają ciszę i niegroźne pohukiwania wiatru. Jezioro, mimo iż swoją szmaragdową taflę wody odsłoni dopiero za kilka tygodni, wciąż robi wrażenie.


P1000430(1).jpg



Dalej już tylko przełęcz o tej samej nazwie (3860 mnpm). To niedługie acz strome podejście utrudnia osuwający się żwir. Krok w górę i pół w dół. Dotarłszy na szczyt moim oczom ukazuje się wielka, prawie pionowa ściana śniegu, a za nią białe zbocza. To jest ostani moment by zawrócić, idąc tu miałam azyl: jeśli północna strona przełęczy okaże się nie do przejścia, zawrócę. Cóż, szlak przykryty śniegiem, ale w oddali rysuje się na nim cieniutka żyłka nadziei. Czyjś ślad mocno już przyprószony, ale wciąż widoczny. Nie zastanawiam się długo, naciągam głębiej kurtkę i zjeżdżam po ścianie śniegu. Ten okazuje się dość mokry, brodzę więc po kolana a co kilka kroków zapadam się całkiem.


P1000430(2).JPG



P1000432.JPG



Słońce jest już za mną, krem z filtrem gdzieś w plecaku. Nie mogę się doczekać gdy postawię stopę ‘na lądzie’. Zdaje się, że to już za tą górą. Nie, nie za tą. I nie za dwiema kolejnymi. Czołganiu się w bieli nie ma końca. Tien Shan cierpliwie znosi coraz to gęstsze wiązanki bluzgów. Spodnie, buty są dawno całkowicie mokre. Rękawiczki udało się uchronić - zostały w domu. Otuchy dodaje tylko przecudny krajobraz. Przede mną połacie śniegu, w oddali zieleniące się łagodne pagórki, nad nimi surowe, ośnieżone szczyty, a wszystko otoczone pogodnym dniem. Po kilku godzinach powolnego brodzenia stawiam w końcu stopę na ziemi. Zrzucam przemoczone dżinsy, rozwieszone na plecaku, wyschną zanim dotrę do celu. Naciągam weselne szorty i w drogę. Ta jest piękna i przyjemna choć gubię się niemiłosiernie na nieoznaczonym szlaku. Naczytawszy się wskazówek próbuję trzymać się blisko rzeki, ale od tej chwilami dzieli mnie set metrów stromizny porośniętej lasem, a którą z marnym skutkiem i sporą ilością zadrapań usiłuję pokonać. Po kilkudziesięciu minutach walki z gęstą roślinnością trafiam na ścieżkę śledzącą bieg rzeki i znów mogę zachwycać się nienaruszoną przyrodą, stadami koni odcinających się lśniąco brązową sierścią od soczystej zieleni łąk doliny, której zbocza wyściełają potężne, strzeliste świerki. Śledzę meanrującą wśród łąk rzekę, która zaprowadzi mnie do jednego z czterech obecnych w dolinie domostw. Wyczerpana, podrapana, zakrwawiona i zmarznięta, ale przeszczęśliwa docieram do przybytku o nazwie Vip Travel gdzie do pozostania przekonuje mnie ciepło rozpalonej wewnątrz kozy. Za łóżko, a raczej pryczę, w wielosobowym pokoju płacę 300 som, za trud, pot i łzy pozwalam sobie jeszcze na gorące źródło (prawdziwy raj za 200 som) i obiad (smaczny plov, 250 som) w towarzystwie dwójki tyrustów z Europy (w końcu turyści!). Cudowne uwieńczenie dnia.


P1000435.JPG



P1000458(1).JPG



P1000468(2).JPG



cdn.Budzi mnie słoneczny poranek i od razu każe płacić za niefrasobliwość dnia poprzedniego. Trzeba było jednak sięgnąć po krem z filtrem. Może w końcu nauczę się doceniać siłę słońca odbitego w śniegu. Osłaniając poparzoną twarz, ruszam w kilkugodzinną wędrówkę do miejcowości Ak Suu, by tam złapać marszrutę do Karakol. Z przecudną doliną Altyn Arashan żegnam się ze łzami w spalonych oczach. Wiem, że gdy tu kiedyś wrócę zastanę nie cztery a całe miasteczko tętniacych turystycznym życiem kwater. Cóż, taka kolej rzeczy, sama się do tego przyczyniam. W drodze natykam się na kilkoro piechurów oraz izraelską wycieczkę. Poza nimi tylko szlachetnie umaszczone wszechobecne konie.


P1000488.JPG



W następnych dniach trochę walczę z pogodą, która staje na mojej drodze do upragnionego śródgórskiego jeziora Song Kol położonego na wysokości około 3000 mnpm, na tę chwilę skutego jeszcze lodem i niedostępnego. Do Kochkoru (bazy wypadowej nad jezioro) dostaję się na raty: najpierw 3,5h do Balykchy (200 som), następnie taxi za 120 som. Po nocy w Kochkorze (450 som bez śniadania, ul. Soltonkulova 19) zawracam do Biszkeku, nad Song Kol póki co nie da się dojechać (w zależności od drogi – śnieg, lawiny błotne etc.)


P1000500.JPG



Zanim wyruszę, w lokalnym biurze CBT (organizacja zrzeszająca ludzi oferujących wszelkie usługi turystyczne i informacja turystyczna zarazem, działająca na terenie całego kraju) spędzam ulewny poranek gawędząc z pracownikiem. Opowiada o drugiej żonie, na którą go póki co nie stać (musiałby wybudować jej dom), ale planuje takie przedsięwzięcie w dalszej perspektywie czasowej. Co na to jego żona? Początkowo nie mogła tego przyjąć, ale powoli oswaja się z tą myślą. Skoro jesteśmy przy żonach zapytuję o porwania. Kiedyś to były czasy.. porywało się, a niechętna niewiasta w ciągu kilku dni ulegała namowom i presji rodziny i było dobrze. Dziś już proceder jest nielegalny, można trafić za kratki nawet na trzy lata więc strach ryzykować. A co jeśli doniesie na policję? Zaskoczona wydźwiękiem tej wypowiedzi uświadamiam sobie, że oto jestem świadkiem zderzenia cywilizacji. Skąd pomysł, że Kirgiz obrośnięty lokalną tradycją będzie wyznawał przekonania równościowe i negował niehumanitarny proceder tylko dlatego, że potrafi komunikować się w języku zachodnioweuropejskim? Nieoceniona jest siła kultury. Kończąc wątek: dziś raczej porywa się swoją ukochaną, której rodzice odmawiają jej ręki. Porwania dziewczęcia z ulicy to już raczej rzadkość. Tak czy inaczej jest o czym pomyśleć w drodze do Biszkeku (150 som, 4h).

Tam również leje, zdaję broń i rezygnuję z próby dotarcia do jeziora Song Kol. Postanawiam jak najszybciej dostać się do ciepłego i słonecznego Osh na południu kraju. Los zanosi mnie do miasta Kara-Balta (50 som), nieoopodal Biszkeku. Jest zbyt późno być ruszać dalej. Drzwi jedynej taksówki na postoju uchylają się, pakuję się do środka w poszukiwaniu kawałka dachu (leje). Przemiła pasażerka, nauczycielka chemii, zaprasza mnie do swojego domu w Suusamyr, do którego ruszymy jak tylko jej uczniowie powrócą z miasta (przyjechali tu na egzamin, po którym poszli ‘coś zjeść’) czyli za około godzinę. Rozrasta się ona do trzech i pół. Ruszamy już mocno po zmroku, żałuję gdyż za oknem spektakularne góry i zapewne wspaniałe widoki. Na miejscu oczywiście uczta: masło, kefir, baran, duszone grzyby, konfitura, ciasto, no i naturalnie chai. Chai nigdy się nie kończy, jakby miseczka nie miała dna. Mam wrażenie, że rytualne picie herbaty to nieodzowny element budowania więzi międzyludzkich, zarówno wśród obcych jak i bliskich sobie osób. Czai piją wszyscy, zawsze i w każdej sytuacji. Herbata jest jakby przepustką do nawiązania relacji. Nikt nie zaprasza do domu pytając ‘a może wejdziesz?’ ale proponuje chai. Przy herbacie, z całą rodziną gawędzimy do późna. Nie przeszkadza to jednak Jeldys od świtu krzątać się po kuchni. Gdy wstaję świeżutki twaróg jest już na stole, obok kolejna porcja przepysznych duszonych grzybów i tak dalej. Gospodyni namawia mnie bym została dłużej lub jeszcze wróciła. Moja wielka ochota by zwiedzić okolice zostaje skutecznie zduszona zapowiadanym na najbliższe dni ulewnym deszczem. Dziś moim celem pozostanie zatem Osh. Opuszczam dom niezwykle gościnnej Jeldys. Suusamyr za dnia okazuje się przepięknie położoną wioseczką. Pod ciemnymi chmurami piętrzą się warstwy obłych pagórków, z rozrzuconymi z rzadka szkieletami muzułmańskich nagrobków.


P1000507(1).JPG



Do głównej trasy (25 km) docieram taksówką, po drodze zatrzymamy się chyba w każdym domu w okolicy: tu sprzedają kumys, tam czeka klient, jeszcze gdzie indziej mieszka Kirgiz, z którym koniecznie trzeba mnie ożenić.

Do Osh cały dzień wiezie mnie pierwszy zatrzymywany samochód (500 som). Droga absolutnie przepiękna – rozmaitość gór, błęktine jezioro Toktogul, turkusowa rzeka, której nazwa mi umknęła. W miarę upływu kilometrów krajobraz się zazielenia lasami, w powietrzu można wyczuć zapach lata, przydrożne skały ustępują miejsca sprzedawcom miodu.


P1000523(2).JPG



P1000547.JPG



P1000573(1).JPG



P1000537.JPG



Na miejscu powoli zmierzcha, zdążam tylko odnaleźć kwaterę – przestronny pokój z łazienką za 350 som. Nazajutrz interesuje mnie tylko bazar. Bazary, w Azji w szczególności, to w miastach mój cel numer jeden. Ich mieniące się ferią barw żywotne wnętrze, gwar, smaki i zapachy, lokalni załatwiający swoje codzienne sprawunki przyciągają jak magnez i zatrzymują na wiele godzin.


P1000582.JPG



P1000593.JPG



Błądzę w gąszczu kolorowych alejek, wdaję się w krótkie pogawędki ze sprzedawcami, kucharz wypiekający właśnie lepioszki zaprasza mnie na zaplecze i pozwala przyjrzeć się procesowi z bliska. By dopełnić całości zamawiam pyszny szaszłyk (30 som/szt) i kolejne dwa na wynos.


P1000595.JPG



P1000619.JPG



P1000623.JPG



Te ostanie kupuję z myślą o dalszej podróży. O 14 odjeżdza ponoć marszrutka do Sary Mogol – wioski w dolinie Alay ciągnącej się wzdłuż granicy z Tadżykistanem. O tym za chwilę. Tymczasem, na żadnym z dwóch dworców (stary i nowy) nikt nie potrafi mi wskazać rzeczonego busa. Informacje, które posiadam zdają się być nieaktualne (choć mam przeczucie, że jakaś marszrutka jednak na tej trasie jeździ), tak więc pozostaje mi liczyć na taksówkę. Ta toczy się z jednego dworca na drugi w poszukiwaniu pasażerów, zajmuje to całe wieki. Kiedy w końcu wszystkie miejsca się wypełnią okazuje się, że zabieramy jeszcze towary z trzech różnych sklepów, naturalnie trzeba je przywiązać do mocno obciążonego już dachu. Stopem byłabym pewnie w połowie drogi. Ech, wzdycham kolejny raz gdy ostatecznie opuszczamy Osh.Droga jak zawsze odkrywa bogactwo niesamowitych krajobrazów: nasycone zielenią jailoos jak w kalejdoskopie przeistaczają się w rozcinające niebo skaliste szczyty, które za chwilę staną się w ceglastoczerwonymi skarpami. Trudno te rozmaitości jednak uchwycić z pędzącej taksówki. Niejednokrotnie musi się ona zatrzymać by liczne stada zwięrzat prowadzonych właśnie na letni wypas w wyższe partie gór mogły w miarę bezpiecznie przejść przez jezdnię.


P1000668.JPG



Gdy zbliżamy się do Sary Tash moim oczom ukazuje się Pamir dając początek wspomnianej dolinie Alay. Prosta droda biegnąca między rozciągającymi się pasmami Tien Shanu z jednej strony i lodowymi szczytami Pamiru z drugiej. Zapamiętany niegdyś obraz, który musiałam odnaleźć. Do Sary Mogol jeszcze kilka kilometrów, wyglądając zza leniwie drzemiących pasażerów chłonę całe to piękno skąpane w bladoróżowej poświacie słońca chowającego się wolno za Tien Shan. Gdy kierowca w końcu wyrzuca mnie u celu z zapartym tchem patrzę na to co wokół, na Pik Lenina - drugi najwyższy szczyt Pamiru i całe to niezwykłej urody górskie towarzystwo. Stoję oniemiała, wzruszona, nie wierząc, że tu jestem i tego doświadczam. To taki moment gdy chce się cały ten zachwyt wykrzyczeć, bo nie może być piękniej a ta chwila nie może być szczęśliwsza.


P1000677.JPG



P1000684(1).JPG



P1000698(1).JPG



P1000711.JPG



Po obu stronach samotnej drogi kilka rzędów lepianek kierujących się ku górom, w kontekście bezkresu przestrzeni i ogromu masywów wydają się maleńskie i całkowicie wtopione w krajobraz. Skoro tylko pojawiam się tam z plecakiem, zbiegają się dzieciaki i prowadzą do szefa lokalnego CBT. Po drodze wszyscy napotkani witają się serdecznie, moja radość wzbiera jeszcze bardziej. Chłopak prowadzący CBT jako pierwszy proponuje nocleg u swojego ojca, w domu obok. Twardo negocjuję z 900 do 400 somów za noc bez śniadania. Gawędzimy trochę, próbuję się rozeznać jak dotrzeć do jeziora Tolpur w górach Pamiru. Turyście zawsze oferuje się samochód i zniechęca do pieszych wycieczek. Warto jednak dopytać i okaże się, że nie jest wcale to tak daleko etc.


P1000722.JPG



P1000725.JPG



Robi się późno więc na kolację zmarznięty szaszłyk, herbata, trochę Wifi, wychodek i do łóżka. Gospodarz dokłada jeszcze do kozy i włącza elektryczny grzejnik by trochę wygnać chłód. Zasypiam. Nawet mi się nie śni jakie nazajutrz czekają mnie atrakcje.

cdn.Dzień budzi mnie wcześnie. Zanim ruszę w drogę chwytam aparat i idę się przyjrzeć okolicy za dnia, wczoraj zmierzch zapadł zbyt szybko. Chłodny poranek tonie w słońcu, Pamir w oddali dumnie pręży białe szczyty. Mieszkańcy wsi dawno już nie śpią, każdy dogląda domostwa. Zbiega się gromadka dzieci, trudno je uchwycić w naturalnej pozycji - na widok aparatu ustawiają się w rzędzie i nieśmiało spoglądają w obiektyw. Dzieciaki kochają słowa ‘hello’ i ‘bye’ i na nic moja skromna znajomość rosyjskiego.


P1000727.JPG



P1000731.JPG



P1000735.JPG



P1000743.JPG



P1000772.JPG



W centralnym punkcie wsi mieści się ryneczek, funkcjonuje jednak tylko w czwartki. Nieświadoma tego faktu kieruję się tam w celu zakupienia prowiantu na kolejne dwa dni. Jest chyba sobota więc handlu nie ma, placyk służy dziś innym celom – na jednym ze stołów zasiada obradując miejscowa starszyzna. Wszyscy mają na głowach tzw. kołpaki czyli rodzaj odświętnych kapeluszy, które nosi się chyba w całym Kirgistanie i nie tylko od święta. Odnoszę wrażenie, że spotkanie jest dość oficjalne, mimo to udaje mi się uzyskać zgodę na zrobienie zdjęcia.


P1000750(1).JPG



Trafiam do dwóch małych sklepików gdzie wybór towarów jest niewielki – kupuję sporo maślanych herbatników (pycha!), trochę czereśni, jakieś przekąski i wodę. W okolicy jest tylko rzeczka, wokół której pasie się bydło więc wolę się zaopatrzyć. Udaję się jeszcze do koordynatora lokalnego CBT Awdila po wskazówki jak dotrzeć do jeziora Tulpar. Takie fachowe pomoce udało mi się sfotografować:


IMG_0196.JPG



IMG_0192.JPG



IMG_0197.JPG



Jezioro leży na wysokości 3500 m, w okolicach bazy wypadowej na Pik Lenina i odnoszę wrażenie, że tylko przy tej okazji jest odwiedzane. Latem nad jeziorem stoi kilka jurt dla turystów gdzie można przenocować. O tej porze roku panuje tam głucha cisza, jezioro rozmarzło zaledwie kilka dni wstecz. Dzieli mnie od niego około 25 kilometrów wędrówki prostą w większości drogą. Dowiaduję się, że mogę przenocować w pewnej dolinie: gdy obejdę jezioro, śledząc ścieżkę przez jeszcze kilka kilometrów dotrę do doliny Chuluk gdzie stoi dom Amita i Buaishy. To do nich właśnie należą jurty przy jeziorze. Odwiedzę ich w domu i tam zostanę na noc (bez posiłku 250 somów). Ha! Nie muszę dźwigać namiotu!


P1000756.JPG



P1000783.JPG



Ruszam. Kolejna wędrówka i przygoda przede mną. Pogoda sprzyja, podniecenie i zachwyt wprawiają w doskonały nastrój. Wiatr hula więc nasuwam kaptur. Krajobraz nie zmienia się godzinami, niezależnie od upływu czasu przedę mną ten sam widok. Urozmaicają go tylko napotykane liczne stada pasących się zwierząt.


P1000786.JPG



P1000800.JPG



W końcu wyrasta przede mną góra. Ścieżka rozchodzi się w dwie strony. Śledzę tę lewą choć nie bez wątpliwości. Szybko okazują się słuszne. Nie szkodzi, przy nadłożonym kawałku drogi stoi dom. Pukam, trochę po to by dopytać i rozwiać wspomniane wątpliwości a trochę by zaspokoić ciekawość. Drzwi otwiera młoda kobieta, jej dwuletnie dziecko na mój widok wybucha płaczem. Gdy się żegnam pada moje ulubione, wspomniane już w tej relacji pytanie: Czai pijocie? No kak nie piju?! Kanieszna!
Wnętrze chaty bardzo skromne: jedna izba, żadnych mebli, przez małe okno do lepianki wpada niewiele światła. Kobieta spragniona towarzystwa rozścieła materace i ‘obrus’, podaje lepioszki, kefir, przepyszne świeżuteńkie samsy (z ziemniakami i koperkiem) i naturalnie herbatę. Ja dorzucam trochę ciastek, jedno próbuję wręczyć chłopcu, który w reakcji wpada w rozpacz. Gospodyni (której imienia nie byłam w stanie zapamiętać) tłumaczy to brakiem kontaktu z obcymi. Tu, na odludziu nie bywa nikt, dziecko regularnie widuje tylko rodziców. Gdy udaje się opanować chłopca, dziewczyna opowiada o mężu, który wypasa właśnie jaki, jej z kolei dzień mija na przygotowywaniu posiłków, dojeniu bydła, opiece nad dzieckiem etc. Cieszy się ogromnie, że przyszłam bo tęskni za ludźmi. Mówi o kuzynce, która mieszka kilka kilometrów stąd, choć o spotkanie niełatwo gdy trzeba wyprawić się z maleństwem. Cudownie było ją spotkać i zobaczyć jak mieszka, czas jednak ruszać w dalszą drogę, której nie wiem ile jeszcze zostało. Cofam się do rozstaju i tym razem skręcam w prawą stronę. Ku mojemu zaskoczeniu dość szybko natykam się na dom owej kuzynki, o której wspominała moja świeżo upieczona znajoma. Zastaję ją pracującą przy krośnie. Nie udaje mi się jednak namówić jej na portret, pozostaje mi sfotografować urządzenie.


P1000810.JPG



Ona też zaprasza do domu, ja z rozkoszą zaproszenie przyjmuję. Dziewczyna (kirgiskie imiona nie dają się zapamiętać) w ogóle nie mówi po rosyjsku, rozumie odrobinę. Rozmawiamy więc na migi. Trochę czuję się jak papież: zostaję posadzona na jedynym obecnym w domu krześle, na tacy dostaję wypieki, kefir, herbatę i cukierki. Kobieta natomiast siada przede mną na klęczkach. Mam inną propozycję: taca wjeżdża na krzesło a ja na podłogę. Dosypuję resztki ciastek zakupioych w Sary Mogol i tak sobie chwilę spędzamy sycąc zmysły (dziewczyna jest piękna, jej się wydaje, że ja też) i próbując się czegoś o sobie wzajemnie dowiedzieć. Ja jednak kiedyś w końcu muszę dotrzeć nad jezioro a następnie do doliny Chuluk. Żegnam się więc i idę dalej. W końcu jestem w górach. Droga jest jasno widoczna, przynajmniej do momentu gdy docieram do jeziora. Powinna okrążać wodę, wiedzie jednak prosto w kierunku, jak sądzę, bazy wypadowej na Pik Lenina. Trochę błądzę uwodzona jednocześnie błogimi krajobrazami.



Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

pabloo 11 lipca 2016 18:06 Odpowiedz
Świetna wyprawa, czekamy na resztę! Oryginalny kierunek, piękne zdjęcia i widoki. Na ile miałaś wszystko zaplanowane, a na ile zajmowałaś się wszystkim na miejscu(chodzi mi o trasę wycieczki, ciekawe miejsca, noclegi - choć chyba zamierzałaś wszystkie spędzić w namiocie?)? Nie mówiąc po rosyjsku „ogarnięcie trasy" nie było problemem? Pytam, bo też marzy mi się wycieczka po krajach dawnego ZSRR Azji centralnej.
adamek 12 lipca 2016 12:53 Odpowiedz
Widzę moją ukochaną trasę. Karakol - Ala-kol.- Keldeke. Aż się łezka w oku zakręciła. Szacuneczek za zrobienie trasy po śniegu - widzę, że na górze trochę go było. Szkoda, że nie widać jeziora. Jezzu jak ja tam chcę znowu jechać! :)
adamek 12 lipca 2016 12:53 Odpowiedz
Widzę moją ukochaną trasę. Karakol - Ala-kol.- Keldeke. Aż się łezka w oku zakręciła. Szacuneczek za zrobienie trasy po śniegu - widzę, że na górze trochę go było. Szkoda, że nie widać jeziora. Jezzu jak ja tam chcę znowu jechać! :)
ginger 14 lipca 2016 21:23 Odpowiedz
Pabloo napisał:Świetna wyprawa, czekamy na resztę! Oryginalny kierunek, piękne zdjęcia i widoki. Na ile miałaś wszystko zaplanowane, a na ile zajmowałaś się wszystkim na miejscu(chodzi mi o trasę wycieczki, ciekawe miejsca, noclegi - choć chyba zamierzałaś wszystkie spędzić w namiocie?)? Nie mówiąc po rosyjsku „ogarnięcie trasy" nie było problemem? Pytam, bo też marzy mi się wycieczka po krajach dawnego ZSRR Azji centralnej.Wiedziałam gdzie chcę dotrzeć i co zobaczyć, ale trasę całkowicie uzależniałam od pogody i losu. Namiot wzięłam byś mieć gdzie spać gdy utknę i na okoliczność opisanego treku. Poza tym spałam w hostelach/domach prywatnych etc. Na spanie w namiocie było jeszcze zimno a cieplejszy śpiwór nie chciał się zmieścić w 40 litrowym plecaku wraz z namiotem :)Nie jest tak, że w ogóle nie mówię po rosyjsku, porozumiewam się w prostych kwestiach. Ponadto miałam mapę i przewodnik więc tak naprawdę nie musiałam specjalnie o wiele rzeczy pytać. Dla mnie to też początek przygody z Azją Centralną. Do Kirgistanu wrócę na pewno, nie wiem czy gdziekolwiek widziałam naraz tyle piękna. Polecam.
cypel 14 lipca 2016 22:25 Odpowiedz
Piękne kadry uchwyciłaś.
jarekjal 5 sierpnia 2016 11:40 Odpowiedz
Tam również leje, zdaję broń i rezygnuję z próby dotarcia do jeziora Song Kol. Mozesz napisac blizej o co chodzi z tą bronia?
jarekjal 5 sierpnia 2016 11:40 Odpowiedz
Tam również leje, zdaję broń i rezygnuję z próby dotarcia do jeziora Song Kol. Mozesz napisac blizej o co chodzi z tą bronia?
ginger 4 września 2016 20:48 Odpowiedz
nic szczególnego. miałam na myśli, że się poddaję, przestaję jeździć wokół i czekać na lepsze czasy.